Sanatorium dusz

"Gazeta Wyborcza" 7.02.1997

 

Osho - jeden z najbardziej prowokujących mistyków XX wieku. Jego osoba stanowi połączenie spokoju Buddy i ekspresji Greka Zorby.

Brodata twarz w wełnianej czapce otacza mnie ze wszystkich stron. Łypie okiem z wielkich podświetlonych fotografii, zwisa z oplecionych drewnianym łańcuchem szyi wielbicieli, zdobi okładki opasłych 850 książek. Ale brodacz nie jest pisarzem ani gwiazdą filmu. To Osho - "jeden z najbardziej prowokujących i kontrowersyjnych mistyków XX wieku. Jego osoba stanowi połączenie spokoju Buddy i ekspresji Greka Zorby."

Pewnego dnia Osho, jak Budda, doznał oświecenia. Otrzymaną z zaświatów wiedzą postanowił podzielić się z innymi. W latach 70tych założył aszram w indyjskim mieście - Puna. Wtedy nazywał się Rajneesh. Zachęcony powodzeniem swoich nauk u obywateli świata zachodniego, przeniósł się do USA, skąd po paru latach został deportowany za naruszenie oprawa imigracyjnego. Był to tylko pretekst do pozbycia się niewygodnego gościa. Amerykańska prasa oskarżała go o wiele grzechów, w tym o nieobyczajność. Dostał przydomek "seks-guru". w tym samym czasie Indie odmówiły przedłużenia wizy jego współpracownikom. Rajneesh zaczął szukać kraju, który zgodziłby się być siedzibą Aszramu. 22 państwa odmówiły. W końcu sprawa przycichła i aszram w Punie pozostał, przemianowany na Międzynarodową Wspólnotę Osho - bo takie imię przyjął teraz guru. Chroniąc się przed wrogością tubylców, jego wyznawcy zrzucili pomarańczowe suknie i zdjęli z piersi portret Oświeconego. Niedawno suknie wróciły, tyle że czerwone. W roku 1990 Rajneesh - Osho zmarł.

"Zapraszam wszystkich, którzy poszukują i mają w sercach pragnienie miłości" - zachęca Osho. Ponieważ wiele osób szuka miłości, aszram nie cierpi na brak zainteresowania. Czciciele Osho to najczęściej młodzi ludzie z Zachodu. Zmęczeni gwałtownym tempem życia, zniechęceni pogonią za pieniądzem, znudzeni osiągnięciami współczesnej cywilizacji. Ci, co zgubili drogę.

- Tu znalazłam spokój umysłu - mówi Christine z Berlina - wszystkie moje problemy zostały w domu. Czuję się świetnie.

Christine przed trzema miesiącami wyjechała do Indii i w osobie Osho znalazła swojego nauczyciela. Oddała mu swoją duszę - bezwzględnie wierząc w jego moc i racje, oraz swoje ciało - przywdziewając jednakowy dla wszystkich uniform. Została członkiem aszramu.

Procedura przyjęcia nie jest skomplikowana. Z dwiema fotografiami trzeba się zgłosić do punktu przyjęć, gdzie kandydat zostanie spytany o motywację. Następnie trzeba przejść test na AIDS. Każdy musi powtarzać go co trzy miesiące, gdyż Osho uznał tę chorobę za narzędzie zagłady świata. W jednym z okolicznych straganów należy nabyć dwie suknie - ciemnoczerwoną do medytacji dziennej i białą do medytacji wieczornej. Nauka jest płatna - za 40 rupii (3 zł) dziennie uczniowie Mistrza zakupują przepustkę uprawniającą do uczestnictwa w medytacji.

Ważna decyzja przystąpienia do Wspólnoty nie powinna być podjęta pochopnie i dlatego aszram pozwala się zwiedzać niezdecydowanym lub po prostu ciekawskim. Wykupuję bilet i w towarzystwie kilku Hindusów siadam w klimatyzowanym pokoju przed dużym telewizyjnym ekranem. Będą filmy. Początek projekcji kojarzy się z przesłaniem ideologicznym: lasy umierają, dzieci głodują, przyrost naturalny rośnie, a mimo to ludzie wydają pieniądze na zbrojenia. Po chwili na ekranie ukazuje się Osho, który twierdzi, że tylko miłość i zrozumienie mogą uchronić świat przed zagładą. Krytykuje polityków - najgorsi są Hitler, Stalin i Ronald Reagan. Nie ma też względów dla przywódców religijnych. Miga kilka innych postaci. Sylwetka wyprostowanego generała w ciemnych okularach wydaje się znajoma.

Przechodzimy obok budynku administracji, miejsca spoczynku prochów Osho i stawu z łabędziem. Czy tabliczka "proszę zostawić miejsce dla łabędzia" świadczy o przeludnieniu aszramu? Przewodniczka opowiada o codziennym życiu wyznawców Myśliciela. Najważniejszą pozycją w rozkładzie dnia są medytacje przy muzyce. Szczytowym osiągnięciem Osho było opracowanie medytacji dynamicznej, złożonej z czterech faz: rytmiczne oddychanie, krzyk i machanie rękami, podskoki oraz odpoczynek. Członkowie Wspólnoty pracują przez sześć godzin dziennie, co nazywa się medytacją przez pracę. Po śniadaniu można słuchać nauk Mistrza, a wieczorem odbywa się zebranie w pokrytym gigantyczną moskitierą Audytorium Buddy. Zebrani na przemian pląsają, medytują i wykrzykują imię swojego guru. Życie członkom Wspólnoty uprzyjemniają basen, sauna, a od czasu do czasu występy artystów.

Zwiedzanie aszramu ogranicz się do suchych objaśnień. Goście nie są wprowadzani do pomieszczeń, nie można uczestniczyć w życiu Wspólnoty.

Wycieczka pozostawiła uczucie niedosytu, ale zrozumiałem, na czym polega sukces Międzynarodowej Wspólnoty Osho. Opiera się na starej rynkowej zasadzie: daj klientowi to, czego chce. To nie pogański klasztor czy obóz ukrytej indoktrynacji, o jakich było ostatnio głośno w polskiej prasie. To raczej ośrodek wczasowy. Albo - jak kto woli - sanatorium dusz. Z wyjątkiem zakazu palenia i używania narkotyków, członkowie Wspólnoty nie mają ograniczeń ani obowiązków. Seks jest wręcz zalecany, jeśli jest to seks bezpieczny. Uczestnictwo w zajęciach i praca - są dobrowolne. Można odejść w każdej chwili, bez potrzeby wyjaśnień.

Podbudowa ideologiczna jest tak skonstruowana, że trudno odmówić jej racji. Któż z nas nie chciałby żyć w świecie wolnym od wojen, nienawiści i uprzedzeń, w świecie, gdzie człowiek i przyroda współistnieją w przyjaznej harmonii? Osho odkrył to pragnienie człowieka Zachodu i pozwolił mu uwierzyć w możliwość jego zrealizowania w prosty i przyjemny sposób.

Czy członkowie aszramu wierzą w boskość guru? Niektórzy na pewno, i dobrze się z tym czują. Dla jednostek słabszych psychicznie może mieć to groźne skutki. Ale - jak mówi tabliczka w jednym z indyjskich zoo - "głaskanie nosorożca na własne ryzyko".

Robert Stefanicki, "Gazeta Wyborcza" 7.02.1997

Powrót